Teraz kierunek: Los Angeles. Szczerze mówiąc, wcale nie mieliśmy tego miasta w planach, ale w sumie to było bardzo po drodze, więc padło na jedno popołudnie i nockę tam. Raczej unikamy wielkich miast...no, ale po kolei.
Zanim wjechaliśmy do metropolii, zatrzymaliśmy się na plaży w Santa Barbara, żeby poczuć klimat mniejszego nadmorskiego miasteczka i zjeść lunch.
Wszędzie palmy i urocza nadmorska knajpka ze stolikami na samej plaży. Wprawdzie nie najtaniej, ale za takie widoczki się płaci... Tomek pożarł ponoć pysznego burgera, ja skusiłam się na tacos palce lizać. W ogóle to meksykańska kuchnia jest w Kalifonii wszechobecna, jak rownież hiszpański język (co oczywiście wynika z historii, z czego nie byłam świadoma przed wyjazdem).
Czas tu płynie jakoś wolniej. Bardzo dobrze zrobił nam ten mały przystanek.