Prawie wszystkie noclegi zarezerwowaliśmy przed wyjazdem, łącznie z S.Francisco. Szczerze, to właśnie z tym miastem był największy kłopot. Albo bardzo drogie albo oceniane bardzo nisko... W końcu zdecydowaliśmy się na tani hotelik w Chinatown o dumnej nazwie: Hotel Europa...
Z góry założyliśmy, że pojedziemy tam taksówką, żeby zaoszczędzić sobie kłopotów na samym starcie. Koszt ok £60 (pomiędzy lotniskiem a miastem kursuje pociąg za ok £10.50 od osoby, ale nie dojeżdża do Chinatown; skorzystaliśmy z tej opcji na powrocie).
A hotel? Cóż... Nie wiem czy na te 3 gwiazdki sobie zasłużył... Wykładziny na korytarzach chyba nigdy nie odkurzane, wspólne bardzo proste łazienki, materac rozdarty w nogach, widok z okna na wysypisko śmieci, dość halaśliwe azjatyckie towarzystwo w sąsiednich pokojach, w szafie prywatna żywa mysz... Na plus chyba tylko lokalizacja... Welcome to America?!
San Francisco zaskoczyło nas bardzo pozytywnie. Słyszeliśmy, że mnóstwo tu narkomanów, bezdomnych i że brudno. Owszem, tu i ówdzie widać tych wcześniej wspomnianych, ale nie psuje to absolutnie wizerunku miasta, które jest badzo ciekawe. Samo położenie na wzgórzach dodaje mu uroku, proste uliczki wspinają się stromo, a na nich ssapani turyści i historyczne tramwaje na sznury (ale o nich później).
Ze względu na ograniczony czas (mamy teraz jeden dzień, ale jeszcze tu wrócimy) postanowiliśmy wykupić bilety na Big Bus, czyli turystyczny autobus. Na dowolnym przystanku można wsiadać i wysiadać, a trasa tego pojazdu jest bardzo dogodna. Przystanek mamy zaraz koło naszego hotelu. Cena jest dość wygórowana - $63 od osoby, ale w naszym przypadku było to wyjście idealne. Prawie...
Usiedliśmy oczywiście na górnym, otwartym pokładzie i po całym dniu zwiedzania okazało się, że Tomek strasznie spiekł sobie kark, mimo czapeczki z daszkiem (kapelusz kupił sobie później). Nie było nawet specjalnie gorąco i jakoś to zagrożenie całkowicie pominęliśmy.
Zanim jeszcze wsiedliśmy do autobusu pan ze sklepu obok powiedział nam, że dziś od 10 rano w Chinatown odbywa się Car Show. Poszliśmy najpierw tam. Wypolerowane, kolorowe, stare amerykańskie samochody ustawione po obu stronach głównej ulicy i ich dumni własciciele to raj dla naszych oczu.
Big Bus wiezie nas przez finansowe centra, główne place, teatry, kultowe dzielnice artystów... Wysiadamy przy Alamo Square , żeby obejrzeć słynne domki The Painted Ladies. Sam park bardzo przyjemny, a takowych jest w mieście naprawdę sporo, ze wzgórza roztacza się fajny widok i na kolorowe domki, i na całe miasto. Takich klimatycznych kamienic jest w S.Francisco więcej, co rusz uwieczniamy jakąś na fotce.
Najbardziej cieszymy się na przejazd Golden Gate Bridge. Ta niezaprzeczalnie największa atrakcja S.Francisco robi duże wrażenie! Autobus ma przystanek zaraz za mostem, skąd roztacza się piękna panorama zatoki, łącznie z mostem, rzecz jasna. Pożeramy tam pyszne hot dogi. Takie kulinarne stanowiska prowadzone przez Meksykanów spotkamy później też w innych punktach miasta. Idealnie grillowana kiełbaska, indywidualny dobór świeżych warzyw i sosów.
Na koniec jeszcze spacer Fisherman Wharf, gdzie oprócz krabowej zupki w bułce (szału nie ma) i piwka, załatwiamy jeszcze karty America the Beautiful (za 80$ od osoby wstęp do wszystkich parków narodowych na rok). Kartę można zakupić w dowolnym parku w
punkcie informacji , ale chcieliśmy już mieć.
Teraz dopiero dociera do nas, że właściwie to powinniśmy zdążyć jeszcze na końcową procesję samochodów w Chinatown na 17, więc podążamy szybko w kierunku przystanku Big Bus. Niestety trochę za późno się obudziliśmy... kiedy tam docieramy, właśnie kończą się pokazy chińskich tańców, a po procesji też nie ma już śladu... Ech.