Nasz ostatni dzień na Maderze. Pierwotnie miał to być dzień relaksu, więc mieliśmy rano oddać auto i nigdzie się nie ruszać. Ale… że czujemy niespełnienie ze względu na nieudany wypad na Pico do Arieiro, próbujemy przedłużyć wynajęcie auta i spróbować szczęścia jeszcze raz. W „naszej” wypożyczalni niestety nie da rady, wszystkie auta mają zajęte. Pytamy właściciela naszego hostelu. Obdzwania parę innych miejsc i jedyne, co może zaoferować, to pożyczenie samochodu prywatnie, od jego kolegi. Naszego Fiata Hybrid mieliśmy za 25 euro za dzień, tu mamy propozycje za tą samą cenę za pół dnia. OK.
Auto okazuje się strasznym gruchotem, ale tak jak zostało nam powiedziane, tak było: wygląda marnie, małe, zardzewiałe, klimy brak, ale daje radę…
Według prognozy, okno pogodowe ma się pojawić w godzinach popołudniowych, więc od rana jedziemy jeszcze w inne miejsce: na punkt widokowy w okolicach Machico, skąd można zobaczyć lądujące i startujące samoloty (Miradouro do Pico do Facho). Marzy nam się wschód słońca, no ale chmury przysłaniają spektakl budzącego się dnia dość skutecznie. Widok i tak jest super, choć, jak pech to pech, chwilę przed nami coś leciało, potem widzieliśmy jeden samolot, który lądował, ale jakoś od innej strony leciał (od Funchal, a nie od strony plaży) i szybko się schował. A potem już kompletnie się nic nie działo, więc zdjęć się nie udało fajnych zrobić.
W autku robi się sauna jakaś, ale pniemy się do góry, ta samą drogą, co wczoraj… I sytuacja dokładnie taka sama, w pewnym momencie wjeżdżamy we mgłę… I ZERO widoków. Czekamy na miejscu ponad godzinę, popijając kawkę. Najmniejszej poprawy.
Humory dość skopane mamy… Wracamy do Machico, nie chce nam się już nigdzie jeździć. Trochę spacerujemy po miasteczku, bo w sumie wcześniej nie mieliśmy okazji go zwiedzić, poza plażą i zakupami. W sumie nic szczególnego, dość ciekawy kościół w centrum. Wieczorem idziemy jeszcze na ostatni spacer wzdłuż wybrzeża, do malutkiej kapliczki. Ta ostatnia jest już zamknięta, ale sama przechadzka przyjemna.
Jemy nasz ostatni obiad w restauracji naprzeciwko naszego guesthousu. Wreszcie próbuję słynne Lapas - lub po polsku skałoczepy – zapieczone z masłem czosnkowym i skropione sokiem z cytryny, Wow! Niebo w gębie!