Półwysep Św.Wawrzyńca, na którego koniuszek można wędrować trasą PR 8 – Vereda da Ponta de São Lourenço (4km w jedną stronę), oglądamy z daleka niemal codziennie. Jest tak blisko od nas, że „zawsze tam można pójść”. To najbardziej na wschód wysunięty cypel wyspy o zupełnie innym klimacie, niż reszta. Na tym półpustynnym obszarze prawie nie ma drzew, zaledwie jakieś pojedyncze palmy czy sucholubne krzewy. Nie brakuje za to wspaniałych, klifowych krajobrazów i wystających z wody skał o ciekawych kształtach. Dużo w Internecie ostrzeżeń, żeby się zabezpieczyć przed palącym słońcem, bo na trasie nie ma się gdzie schować, poza Casa do Sardinha, czyli barem-oazą, przed ostateczną wspinaczką.
Prognoza na dziś raczej niefajna na całej Maderze, z szansą na w miarę bezdeszczową pogodę na rzeczonym półwyspie.
No to jedziemy. Wyczytałam, że wzdłuż szlaku są dwa fajne miejsca na snorkeling. Tomek stukał się w głowę, że chce mi się to wszystko ze sobą nosić przy tak niewyraźnej pogodzie.
Pierwsza godzina drogi to istne piekło, jeśli chodzi o temperaturę i wilgotność powietrza. Taka wędrówka w saunie… Potem z lekka zaczyna wiać i można trochę odetchnąć z ulgą. Ludzi na szlaku sporo. Widoczki ładne, nie zaprzeczę, choć chyba wolę jednak zieloną Maderę. I tak cicho jakoś, nawet ptaków za bardzo nie widać, poza paroma mewami.
Kiedy dotarliśmy do Casa do Sardinha, zaczęło kropić… Przed nami jeszcze wzgórze. Iść dalej? Dla Tomka odpowiedź była oczywista: „Zostanę, wypiję piwo, a Ty idź”. Poszłam, choć z małym przekonaniem. Widoki coraz gorsze. Kapuśniaczek przerodził się w konkretny deszcz i na dodatek zaczęło nieźle dmuchać. Weszłam dla samego wejścia i mimo kurtki przeciwdeszczowej, wróciłam mokra i zmarznięta. A mogło być tak pięknie! Właściciel baru otworzył salę jadalną pod dachem, żeby zamawiający u niego mieli się gdzie schronić przed deszczem i bardzo pilnował, żeby każdy coś zamówił. Gorąca herbata i kanapka nieco postawiła mnie na nogi, ale jak się domyślacie, z mojego snorkelingu nic nie wyszło. Wprawdzie padać przestało, ale było szaroburo, a morze też mało spokojne. Wracamy.
Pod koniec wycieczki czekała nas jeszcze małą niespodzianka. Wiedzieliśmy, że w tym mniej więcej czasie (trzeci weekend września) odbywa się w Canical religijna fiesta - Festa da Nossa Senhora da Piedade - tradycyjne święto na cześć Matki Bożej Miłosierdzia (opiekunki rybaków). Próbowaliśmy wcześniej dowiedzieć się dokładnie, kiedy można zobaczyć kolorową procesję do kaplicy w Nossa Senhora da Piedade (położonej na szczycie wzgórza o nazwie Monte Gordo w pobliżu Ponta de São Lorenco), kiedy popłyną bogato udekorowane łodzie z figurą Matki Bożej do Quinta do Lorde czy Canical. Pytaliśmy nawet w informacji turystycznej, ale pani w okienku nie miała pojęcia o czym mówimy. Daliśmy sobie więc spokój. A tu, po drodze, na szlaku, nagle do naszych uszu zaczęły dobiegać jakieś hałasy, dźwięki jarmarcznej muzyki, trąbienie… To łodzie! Jest ich całe mnóstwo! Wciąż przypływały nowe i nowe. Niektóre bardziej ozdobione, flagami i roślinami, inne dość skąpo. Żadna nie wyróżniała się na tyle, żeby przypuszczać, żeby miała na jej pokładzie znajdować się figura Matki Boskiej. Wyglądało to jak jakaś wielka impreza na wodzie, ludzie śpiewali, krzyczeli, skakali do wody… Nie tak wyobrażałam sobie święto religijne, ale zawsze fajnie poznać lokalny folklor!