Od rana jedziemy zobaczyć słynną wioskę Curral das Freiras (czyli Dolina Zakonnic), zagubioną w górach osadę, do której, jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie prowadziła „normalna droga jezdna”. Współcześnie można tam dojechać bez problemu nową drogą, ale fragmenty tej starej aż przyprawiają o gęsią skórkę. Miejsce to, dzięki odosobnieniu, służyło przez lata za kryjówkę dla uciekających przed piratami zakonnic i dziewic. Widok na osadę z punktu widokowego w pobliżu restauracji Eira do Serrado robi piorunujące wrażenie!
Sama miejscowość ma w sobie też jakiś niepowtarzalny klimat, nie jest tak oblegana przez turystów, jak nadmorskie miejscowości. Poczuliśmy się tu po prostu dobrze. Nie ma tu nic aż tak szczególnego do zobaczenia. Jest mały kościółek, mikro muzeum, gdzie mieszkały niegdyś zakonnice (warto zajrzeć), sklep z pamiątkami. Od razu rzuciły mi się na oczy przepiękne koce z owczej wełny, z motywami różnych zwierząt. Jak się okazuje, jeśli pan sprzedawca mówił prawdę, tkane ręcznie przez bardzo wiekowe już panie w górskich chatkach. Podobno tradycja tkania takich koców niestety powoli zanika, a młodzi nie chcą uczyć się tego fachu. Podobne wyroby widziałam już wcześniej, ale tu były tańsze (kilkanaście euro). W każdym razie skusiliśmy się, dochodząc do wniosku, że jakoś ów niemały kocyk do bagażu upchniemy.
Na tarasie jednej z restauracyjek zjedliśmy dość interesujący lunch złożony z zupy kasztanowej (taka sobie). Do tego Tomek wciągnął kawał grillowanego mięcha na patyku (a właściwie kilka kawałków), zwanego tu espatada. Ponoć pycha. Ja wciągnęłam jeszcze kawałek kasztanowego ciasta, no bo Curral das Freiras słynie właśnie z wyrobów kasztanowych. Można zjeść je upieczone, można w postaci likieru kasztanowego (zakupiliśmy malutką buteleczkę na prezent, zachęceni smakiem darmowej próbki). Kasztany stanowią tutejszy towar eksportowy, przynoszący dochód wielu rodzinom.
Dolina Zakonnic znajduje się stosunkowo niedaleko słynnego punktu widokowego Madery: Pico do Arieiro (drugi najwyższy szczyt 1818m n.p.m.), skąd z kolei prowadzi najpiękniejszy (podobno) widokowo szlak PR1 na najwyższy szczyt wyspy Pico do Ruivo (1861 m n.p.m.). Byliśmy jakieś pół godzinki drogi od tego miejsca, ale stwierdziliśmy, że wybierzemy się tam innego dnia, żeby przejść choć kawałek trasy do kolejnego punktu z niesamowitą panoramą (Tomek nie czuł się na siłach, żeby przejść całość wymagającej trasy, choć mnie bardzo kusiło). Troszkę nachodziły chmury. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, co nas spotka później…
Skierowaliśmy się zatem w stronę morza, z nadzieją na snorkelling. Kolejne dobre ku temu miejsce to okolice posągu Chrystusa (Cristo Rei), a konkretnie Garajau Beach, dokąd można zejść pieszo albo zjechać kolejką. Popatrzyliśmy na plażę z góry i… nie wyglądało to znowu obiecująco. Wzburzone fale roztrzaskiwały się z impetem o kamienisty brzeg. Woda była totalnie zmącona. Zamiast na plażę, przeszliśmy się pod pomnik i ścieżką w dół, dla przyjemnych widoków na okolicę.
Strasznie mnie jednak ciągnęło do morza, bo cieplutko było bardzo. Postanowiliśmy podjechać jeszcze na teren Quinta do Lorde Resort na początku Półwyspu Św.Wawrzyńca, gdzie liczyliśmy na spokojniejszą wodę. I tym razem się udało! Wjechaliśmy na teren resortu i otrzymawszy zgodę na wjazd, zaparkowaliśmy auto na podziemnym parkingu. Można było wejść do morza po drabince albo skoczyć z betonowego pomostu. Przyjemna kąpiel i pierwsze maderskie rybki! Choć życie podwodne nie było to szczególnie bogate, zawsze to już coś!
Wieczorem czekają nas jeszcze przenosiny na nasz docelowy nocleg: Modern & Recycled Guesthouse. Oh, jak dobrze! Super klimat, duże pokoje urządzone z gustem, tematycznie, nasz dla fanów motocykli (nie żebyśmy się z nimi utożsamiali). Fantastycznie urządzona kuchnia, wspólna weranda. Pomocny, sympatyczny właściciel.