Funchal – stolica Madery. Podczas zwiedzania wyspy, jeśli tak jak my, śpi się w jednym miejscu (Machico), niemal codziennie przejeżdżaliśmy przez Funchal. „Wszystkie drogi prowadzą do Funchal”…a przynajmniej te najlepsze. Nie raz wybieraliśmy przejazd przez to miasto, bo po prostu było w ten sposób najszybciej.
Co do dróg na Maderze… Żeby tu prowadzić (nie licząc głównych dróg szybkiego ruchu), trzeba być bardzo pewnym kierowcą, mieć odpowiedni samochód, odwagę i cierpliwość…
Techniczne umiejętności dobrego kierowcy przydadzą się w pokonywaniu ultra stromych górskich podjazdów, a jeszcze bardziej w manewrowaniu po mega wąskich i krętych uliczkach miast, typu Funchal właśnie. Nie raz wątpiliśmy, czy tędy rzeczywiście prowadzi droga, kiedy auto pomiędzy kołami miało… schodki dla pieszych. Największym wyzwaniem chyba był przejazd w poprzek przez wyślizganą przez sanki (o tym za chwilę) i stromą uliczkę…
Co do auta, to wystarczył wprawdzie nasz Fiat Panda Hybrid, ale nie jestem pewna czy każde autko dało by radę pokonać te podjazdy. Raz w Funchal właśnie spaliliśmy prawie sprzęgło…
Odwaga przyda się wielokrotnie… Ja, szczerze powiedziawszy, nie przejęłam kierownicy ani razu… choć nie jestem tzw. niedzielnym kierowcą.
Cierpliwość wymagana jest w poszukiwaniu miejsc do parkowania w miasteczkach… Nawet pod naszym hotelem parkowanie przypominało „polowanie” na wolne miejsce. Mało tego, za z trudem zdobyte miejsce trzeba jeszcze płacić (poza weekendami i nocami; płatne 8-18). Jako że cały praktycznie dzień gdzieś jeździliśmy, parkomat zapełnialiśmy jedynie groszakami wieczorem i czasem rano, w bardziej leniwy dzień.
Wracając do Funchal. Z prognoz pogody wynikało, że tego dnia w tej części wyspy ma być raczej słonecznie. Szybko nauczyliśmy się (potem się okazało, że trochę za późno), że pogoda może różnić się diametralnie w różnych rejonach Madery. Kiedy w Funchal i na południu świeci słońce, w górach interioru i na północy może lać jak z cebra. Zdecydowanie polecam dostosowanie swojego planu zwiedzania do okoliczności przyrody…
Pierwsze kroki w mieście kierujemy do Blandy’s Wine Lodge, gdzie chcemy dołączyć do anglojęzycznej grupy o 10.30 (45 Minutes - €10.50). Wino z Madery uważane jest za najtrwalsze na świecie, do dziś w obrocie są butelki z czasów napoleońskich! Wino wzmacniane jest alkoholem, a następnie dojrzewa w wysokiej temperaturze (na poddaszu a nie w piwnicach!) i leżakuje minimum 5 lat. Cała wycieczka jest bardzo godna polecenia, szczególnie dla fanów tego wina (czyli m.innymi nas), dowiemy się, jak powstaje ten trunek, jaka jest historia tego miejsca, zwiedzimy poszczególne pomieszczenia produkcji i na koniec oczywiście przetestujemy kilka różnych roczników.
Trochę podduszeni maseczkami, udajemy się na mały spacer po mieście. Convento de Santa Clara jest niestety w remoncie. Zaglądamy do katedry, która nie jest jednak szczególnie interesująca. Powietrze jest gorące i momentami siąpi delikatny deszczyk.
Na Wzgórze Monte, jedną z największych atrakcji Funchal, można wjechać kolejką linową, autem (jeśli spełnia się opisane wyżej warunki) lub pieszo (dość wymagająca wspinaczka). Wybraliśmy to pierwsze. Skusiliśmy się na bilet kombinowany, czyli kolejka + druga kolejka + ogrody. Nie doczytaliśmy dokładnie, o jakie ogrody chodzi (a właściwie zostaliśmy wprowadzeni w błąd jednym opisem w Internecie, którego nie zweryfikowaliśmy na miejscu)… Są tam dwa warte obejrzenia: Ogrody Tropikalne Pałacu Monte i Ogrody Botaniczne (do których dojeżdża się tą druga kolejką). Przyjęliśmy, że w cenie wejdziemy do obu… Bilet na główną kolejkę linową na Monte w dwie strony kosztuje 16 €, a wersja rozszerzona 31,40 € (z ogrodami i drugą kolejką). Widoczki na miasto z wagonika kolejki fantastyczne, choć w górze kłębią się złowrogo chmury… Tam zmierzamy. Jest dużo zimniej niż na dole, trochę popaduje. Najpierw mała kawka z ciastkiem na przeczekanie. Chwilę później podchodzimy pod Ogrody Tropikalne, a tu niespodzianka: chcą kolejne 12,5 € od osoby… Nieco nas to wkurzyło i postanowiliśmy sobie tą atrakcję darować (innego dnia mieliśmy drugie podejście…)
Kierujemy się w stronę słynnych taboganów, czyli zjazdów na… sankach. Dla lokalnych mieszkańców był to w XIX wieku szybki sposób na dostanie się ze wzgórza Monte do Funchal, obecnie to bardzo dochodowa atrakcja turystyczna. Tabogany to wiklinowe sanki, napędzane przez dwóch ubranych na biało mężczyzn w słomkowych kapeluszach i w specjalistycznych butach, podbitych gumą, umożliwiających hamowanie. Sanki pokonują 2 kilometry do Livramento, ze średnią prędkością 10km/h, choć mogą się rozpędzić do 38km/h. Poczytaliśmy o tym wszystkim wcześniej i nie mieliśmy zamiaru sami korzystać z przejażdżki, bo jakoś te sanki na krętej i stromej dróżce, po której też poruszają się samochody, nas nie przekonywało, ale chcieliśmy ta całą szopkę zobaczyć na własne oczy. No i zabawa nie jest tania, musielibyśmy wydać kolejne 30 € na nas dwoje. Kolejka chętnych jest minimum na godzinę czekania. Obserwujemy miejsce startu i eleganckich panów-napędzaczy sanek. Muszą się w tej robocie nieźle namęczyć! Pomimo to jest to podobno bardzo pożądany i prestiżowy zawód, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Wdrapuję się jeszcze do pobliskiego kościoła (Kościół Matki Bożej z Monte), z pięknym drewnianym sklepieniem.
Podchodzimy pod start drugiej kolejki linowej. Tym razem w dość dramatycznej scenerii zjeżdżamy wprost do Ogrodów Botanicznych. Wychodzi nam nawet słoneczko, więc spacer uroczymi alejkami wśród kwiatów i kaktusów, zaliczamy do bardzo udanych. Słynny dywan kwiatowy też robi wrażenie! Powrót tą samą drogą, dwoma kolejkami linowymi wracamy do Funchal. Widoczki są lepsze na powrocie, bo rozwiewają się chmurzyska.
Jakoś nie ciągnie nas do oglądania ani muzeum, ani pomnika Christiano Ronaldo (najsłynniejszego chyba Maderczyka). Chcemy za to odwiedzić uliczkę Rua de Santa Maria, gdzie drzwi zamieniono w galerię sztuki! Bardzo klimatyczne miejsce, pełne restauracyjek. Odwiedzamy też słynne targowisko (Mercado dos Lavradores), gdzie „nie należy kupować owoców”, bo ceny są wywindowane pod turystów. Wychodzimy stamtąd z nowymi dla nas odmianami marakui (np. pomidorowa) i smoczym owocem (który znamy już z Tajlandii).