Nasz drugi dzień na Maderze nie zapowiada się już tak wspaniale pogodowo. Postanawiamy zacząć od odwiedzenia destylarni rumu w Porto da Cruz, rumu z którego wyrabia się wspomniane wcześniej poncha. Miejscowość z piaszczystą plażą ciemnego koloru, tym razem naturalną. Na plażowanie jednak zdecydowanie nie ma dziś pogody.
Małe muzeum produkcji rumu jest dostępne za darmo i warte obejrzenia.
Niedaleko dalej na północ leży Santana, miejscowość, gdzie mieszkano niegdyś w tradycyjnych trójkątnych domkach, krytych strzechą. Kilka można napotkać w samej miejscowości, zagubione gdzieś pomiędzy nowoczesną zabudową i wyglądają na nadal zamieszkane. Najłatwiej jednak odwiedzić całkiem przyjemny park etnograficzny, gdzie poza domkami, można podpatrzeć wyrabianie ciasta, przędzenie tradycyjnych materiałów itp. Za sam wstęp nie pobierane są żadne opłaty, tylko za dodatkowe atrakcje, typu przejażdżka łódką. Nawet teraz, jesienią, sporo tu kwiatów i całość tonie w zieleni drzew. Po zwiedzeniu parku zatrzymujemy się w samym centrum miejscowości, gdzie w kilku domkach urządzono sklepiki z pamiątkami dla turystów. Bardzo chcemy spróbować słynnych maderskich owoców, ale to chyba nienajlepsza pora na nie. W jednym ze sklepików sprzedawane są też ananaso-banany, czyli cerimany. Zielony owoc, przypominający kształtem kolbę kukurydzy, może być jedzony tylko dojrzały, kiedy skórka sama zaczyna z niego odchodzić. Jedząc go przed czasem możemy zatruć się szczawianem wapnia, w postaci czarnych cząstek. Zapytałam więc, kiedy dane owoce będą gotowe do spożycia i pani odpowiedziała, że za 7-10 dni… Hmmm, to chyba przywieziemy go na Arran? 2 euro za sztukę to sporo, ale można zaryzykować. Na ryneczku naprzeciwko znajdujemy później parę straganów dla miejscowych, gdzie nabywamy kilka rodzajów marakui, ale to tylko cząstka tego, co może zaoferować wyspa.
Pogoda nieco się poprawia, więc wdrażamy nasz plan wycieczkowy, nasza pierwsza lewada (najprościej rzecz ujmując to szlak turystyczny biegnący wzdłuż kanałów nawadniających, które transportują wodę deszczową z północy na południe wyspy; to niezwykłe osiągnięcie XV-XVI-wiecznych inżynierów, które pozwoliło rolnikom nawadniać pola uprawne).
Po drodze widoki są coraz wspanialsze: zielone góry, wioseczki. Przypadkowo trafiamy też na uroczy cmentarz „z widokiem”.
Trasa PR 11 Vereda dos Balcões jest tak naprawdę krótkim spacerkiem, żeby ją przejść w obie strony potrzeba zaledwie godzinki, plus czas na kontemplację miejsca docelowego, czyli tarasu widokowego, zwanego Balkonami. Już sama ścieżka wśród lasu wawrzynowego, kwiatów, ptaków i jaszczurek bardzo nam się podobała, ale końcowy widok to prawdziwe wow! Najwyższe szczyty Madery jak na dłoni, nad nimi groźne chmury, a pod nimi intensywnie zielone wzgórza. Całe szczęście, że nie zasiedzieliśmy się tam zbyt długo, bo zaraz po dojściu do Ribeira Frio (czyli punktu startu i mety) nastąpiło prawdziwe oberwanie chmury! Zdążyliśmy schować się w tamtejszej restauracyjce, gdzie zamówiliśmy słynne tutejsze danie: Espada com banana, czyli pałasz czarny (ryba głębinowa o paskudnym wyglądzie), podawana z pieczonymi bananami i sosem z marakui! Mniam! Delikatne rybie mięso i te słodkie dodatki dają niepowtarzalnie smakowity efekt! Niestety na nasze dania przyszło nam czekać godzinę i 15 minut! To chyba nasz rekord… Ale mimo wszystko było warto.
Przejeżdżając przez góry w stronę Machico dopadła nas mgła, która, jak się później okaże, będzie naszym przekleństwem… Póki co zachwycamy się kwiatami, które rosną wzdłuż drogi na skraju lasu i wyglądają jakoś tak nienaturalnie, jakby je ktoś tam nasadził…
Przed samym Machico stajemy jeszcze przy drodze, skąd widać jak na dłoni naszą miejscowość i półwysep Św. Wawrzyńca. Zniknęły chmury i mgły, a nad nami błękitne niebo.