Wreszcie lądujemy na Maderze! Marzyliśmy o tej wyspie od dawna i jakoś nigdy wcześniej nie było nam po drodze. W moich wyobrażeniach to była wyspa idealna, „kraina wiecznej wiosny”, jak się ją nazywa, miejsce, gdzie można by zamieszkać na stałe… Czy rzeczywistość potwierdzi te obrazy, które malowały się w mojej głowie przez lata?
Zaczęło się dość niefortunnie. Dwa dni przed wylotem do Portugalii dostaliśmy wiadomość z booking.com, że nasz dawno już zabukowany nocleg niestety będzie niedostępny przez 4 pierwsze noce, bo para, która tam była przed nami miała pozytywne testy na koronowirusa i muszą się izolować, a następnie właściciel musi nasz pokój zdezynfekować i przewietrzyć… Trochę to niefajne, bo nocleg bardzo nam się podobał z opisu. Mieliśmy opcję albo nam oddają kasę i sobie czegoś szukamy (na ostatnią chwilę…) albo pomogą nam coś znaleźć zastępczego na te pierwsze 4 noce, a na kolejne przeniesiemy się do tego właściwego hostelu. Wybraliśmy to drugie. Mieliśmy spać w takim normalnym hotelu ze śniadaniami w podobnej cenie. OK, niech będzie.
Lądujemy wieczorem, więc bierzemy taxi do Machico pod podany adres. Na nasz widok pan z recepcji wychodzi z budynku i prowadzi nas do swojego samochodu… Co jest grane?
- Przykro mi bardzo, ale ktoś z waszego pokoju miał pozytywny wynik testu… i nie mogę go wam udostępnić… Ale nie martwcie się, znalazłem wam inny pokój w zaprzyjaźnionym hotelu w centrum…
Co mieliśmy zrobić? Pojechaliśmy z miłym panem.
Hotel o nazwie White Waters jest 3-gwiazdkowym hotelikiem ze śniadaniami. Prowadzony przez miłych ludzi z RPA (ojciec z córką). Nie jest to typ noclegu, jaki zwykle wybieramy, no ale dobrze, że nie zostaliśmy na lodzie. Pokoik całkiem OK, tylko balkonik malutki na jedno krzesło (w dzień przeprowadzki Tomek odkrył taras na dachu z leżakami…) i smrodzik niemiły z toalety dobiega. Śniadania typu szwedzki stół za to okazują się bardzo smaczne.
Pierwszego dnia mamy wprost wymarzoną pogodę. Błękit na niebie! Marzy mi się snorkelling, bo od koleżanki słyszałam, że tu całkiem ciekawe życie podwodne. Spakowaliśmy z trudem do naszego bagażu i maski, i płetwy, mimo sprzeciwu Tomka co do tego drugiego…
Odbieramy najpierw umówione autko w pobliskiej wypożyczalni. Pani spóźnia się kilkanaście minut, ale ok. Mamy jeździtko: Fiat Panda hybrid (który mimo małych gabarytów zda egzamin na trudnych, stromych maderskich drogach).
Wybraliśmy jedno z polecanych miejsc na snorkelling: Hotel Galomar Swimming Complex. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o słynny przeszklony taras widokowy Cabo Girao, na wysokości 589m n.p.m. Widoczki obłędne! Stromy klif, poletka uprawne wciśnięte w każdy nadający się do tego fragment ziemi. I mnóstwo domków i domeczków, gdzie okiem sięgnąć. Nie rozumiem tylko, z czego biorą się te opisy, że tam ma być strasznie… Może jak ktoś ma poważny lęk wysokości… I ten kolor morza! Jeszcze bardziej mnie ciągnie do kąpieli.
Dojeżdżamy pod wspomniany wyżej kompleks. Parkujemy przy jakiejś bocznej uliczce. Najpierw wpadam na genialny pomysł, żeby się wykąpać obok, na dziko. Schodzimy schodkami do morza i tu okazuje się, że jest hmmm naprawdę dziko. Fale roztrzaskują się z wściekłością o skaliste wybrzeże. W tych warunkach nie da się snorkelować… Postanawiamy spróbować wersji cywilizowanej, płacimy kilka euro za osobę (6 czy 7) i zjeżdżamy windą nad morze. Kawałek zabetonowanej przestrzeni, jakieś leżaki, knajpka, mikro basenik do pomoczenia się, prysznice, toalety. No i zejście po drabinkach do morza, które jest tu tak samo dzikie… Nie wiem, czego się spodziewałam. Wlazłam do wody, nie zakładając nawet maski. Przepłynęłam się nieco, ale oprócz ochłody, na nic innego nie można było liczyć. Mimo cywilizowanego miejsca nie czułam się zbyt bezpiecznie, choć pływak ze mnie dobry. Tomek darował sobie całkowicie kąpiel, zadowalając się zimnym piwem.
Niedługo potem byliśmy znów w samochodzie. Na obiad postanawiamy wybrać się do Camara de Lobos. Na początku lat 50 XX wieku gościł tu Winston Churchill i miejsce tak mu się spodobało, że postanowił namalować tu kilka obrazów. Znajdziemy tu jego pomnik i punkt widokowy nazwany jego imieniem. Miasteczko jest przecudowne! Uliczka z ozdobami z tworzyw z recyclingu, klimatyczne knajpki, łodzie rybackie, panowie grający w karty, no i obiad pierwsza klasa! Jemy po świeżej rybce i próbujemy poncha - lokalnego trunku na bazie alkoholu z trzciny cukrowej i miodu z dodatkiem cytrusów. Niezłe.
Wieczorkiem idziemy się jeszcze wykąpać na miejscowej plaży w Machico. Słynna piaszczysta plaża z piaskiem z Sahary nie jest specjalnie urocza… ale bezpieczna. Niemal nad naszymi głowami przelatują co jakiś czas samoloty, zmierzające na pobliskie lotnisko lub z niego startujące.