Park Narodowy Skaftafell ma do zaoferowania wiele atrakcji, z tymże zimą i to jeszcze przy takiej aurze jak dziś, niewiele z tego zostaje. Szersze widoki skryte są za zasłoną ciężkich chmur. Parkujemy przed informacją turystyczną/toaletą i spacerujemy do wodospadu Svartifoss. Opad śniegu robi się coraz bardziej gęsty, a płatki coraz większe. Wodospad, położony wśród bazaltowych kolumn, jest ładny, nawet dziś, choć większość wody uwięziona jest w postaci sopli. Odwiedzamy też czoło lodowca Skaftafellsjökull, który zasypany śniegiem niestety zupełnie nie imponuje.
Wsiadamy do auta i ruszamy dalej na wschód. Nie mija pół godziny, kiedy zza chmur zaczyna przebijać się słońce, a okoliczne wzniesienia zaczynają odkrywać przed nami swoje uroki. Robi się pięknie! Podczas kiedy Tomek skupia się na drodze, ja nie wypuszczam aparatu z ręki.
Dojeżdżamy do Jökulsárlón i szczęki nam opadają! Jęzor tutejszego lodowca o strasznie skomplikowanej nazwie schodzi wprost do jeziora, a odrywające się od niego ogromne bryły lodu skrzą się w zachodzącym słońcu. Nie wiem czy jeszcze nie bardziej niesamowicie nie wyglądają kry pływające po wzburzonym morzu po drugiej stronie drogi. Bajka! Dla mnie kwintesencja Islandii. Dla tego jednego widoku warto było przyjechać na Islandię!