No i wreszcie: TO JEST TO!
Cabanas Zazilkin, które zabukowaliśmy już przez internet, wyglądały tak samo uroczo, jak na zdjęciach, a wszystko dookoła jeszcze lepiej! Klimatyczne, proste chatki kryte strzechą, restauracja/bar z muzyką reggae, Cubą Libre i pinacoladą... Puste niemal plaże z bielutkim, miałkim piaskiem, turkusowe morze, pelikany przesiadujące na łodziach rybackich... i to wszystko 2 minuty od naszej chatki! Raj!
Tak się w tym raju rozkręciliśmy, że wydaliśmy fortunę na pierwszą kolację, zamawiając chyba najdroższe piwo w Meksyku...
Pierwszego dnia spędziliśmy na plaży nie więcej jak 2 godziny w godzinach przedpołudniowych (posmarowani kremami z filtrem), co wystarczyło, żeby przybrać kolor upieczonych raków... Trzeba było zakupić w trybie pilnym żele ochładzające do skóry...
Jedyny problem naszego noclegu to uciążliwość (a właściwie koszty) dojazdów taksówką po wszelkie zakupy do miasteczka Tulum. No i pogoda... Planowaliśmy zostać w naszym raju 3 noce, ale zredukowaliśmy nasz pobyt tu do 2 nocy, bo prognozy wskazywały nieubłaganie: będzie deszcz!
A, no i jeszcze niedostateczny przemiał powietrza w dusznej cabanie. Jedno okno i rachityczny wiatrak niestety nie dawały wystarczająco ochłody dla dobrej i spokojnej nocy. Pierwszą jeszcze jakoś przespaliśmy, wykończeni podróżą, ale drugą raczej przewracaliśmy się z boku na bok, chwytając powietrze jak ryby zaplątane w sieci (dosłownie, tylko zamiast sieci rybackich, wisiały nad nami moskitiery).
Zwiedziliśmy oczywiście ruiny Majów w Tulum (przyjemny spacerek od naszych cabanas), ale miejsce, może poza malowniczym położeniem nie powala. Interesujące jest za to towarzystwo wylegujących się na skałach iguan:-) Zabijało też gorąco, już koło 10 rano słońce nie dawało żyć, więc resztę dnia spędziliśmy w cieniu pod palmą, spożywając ociekające sokiem owoce tropikalne...