Ze specjalna dedykacja dla Iwonki I.:)
I oczywiscie z podziekowaniami za cierpliwosc dla... (Oni juz wiedza!:-))
Zaczne tak: warto było jechac ponad 50 tysiecy kilometrow, żeby tego miejsca dotknac!!:)))
W hostelu Marcopolo Suites odczekalismy do srody. Wedlug wszelkich prognoz pogody miał to być najbardziej sloneczny dzien. I był:)) Autobusem za 5AP pojechalismy z samego rana do Parku Narodowego. Było już sporo ludzi. Chcac niechcac kupilismy bilety po 85AP (!) i znalezlismy sie w srodku! Już jak dojezdzalismy autobusem, to widzielismy miejsca z unoszacymi sie oblokami kropelek...:) Byliśmy niesamowicie podekscytowani. Wymyslilismy sobie trase i w droge.
Zaczelismy od Upper Trial. Sciezka przewidziana na troche wiecej niż godzinke. Wpierw szlismy przez dosc gesty las, ale z kazdym krokiem coraz wyrazniej i glosniej slyszelismy huk wodospadow. W momencie kiedy wyszlismy na pierwsza platforme widokowa zwariowalismy. Szczeki autentycznie opadly do samej ziemi, bez slowa i bez ruchu gapilismy sie na to, co było przez nami... Nawet nie siegnelismy po aparat, tylko oniemiali stalismy i patrzylismy na ten cud natury... To był szok. Przed nami ogromne kaskady spienionej wody. To tak, jakby kilkadziesia sporych wodospadow poukladac jeden obok drugiego. Ogrom tego wszystkiego, huk spadajacej wody, chmury kropli w powietrzu... A to wszystko w cudownej scenerii, zielone wysepki, palmy, cala masa latajacych, zielonych papug. Dopiero po kilku minutach zaczelo sie fotograficzne szalenstwo. Nie wiedzielismy od czego zaczac. Wszystko było cudowne! Gorny szlak poprowadzil nas nad zasadnicza linia wodospadow. Nieziemskie widowisko. Szkoda, ze nie można było dojsc do ogromnego wodospadu Salto San Martin. Z daleka robil piorunujace wrazenie, a co by było z bliska?:) W ciezkim szoku wrocilismy z Gornego Szlaku, zrobilismy chwilke przerwy i weszlismy na Dolny Szlak. Nie wiem, czy można dwa razy zwariowac tego samego dnia, ale chyba jednak można... To co przed momentem ogladalismy z gory, teraz moglismy podziwiac z dolu! Spadajace niewyobrazalne masy wody, pelne slonce, blekitne niebo, latajace ptaki... A w tym wszystkim, na oblogach unoszonej wody, pojawialy sie cudne tecze! Było ich pelno, w roznych ustawieniach, roznej intensywnosci. Fantastycznie przecinaly krajobrazy doprowadzajac nas do jeszcze ciezszego szoku... Biegalismy z miejsca na miejsce jak kretyni co chwila odnajdujac jeszcze lepsze widoki...:) Bedac na tym Dolnym Szlaku moglismy w calej pelni poczuc wielkosc tych wodospadow, poczuc potege Natury. Przezycie mistyczne... Szczególnie, kiedy podeszlismy do nich naprawde blisko... Jedna z platform pozwolala prawie dotknac Salto Bossetti! To było cos fantastycznego. Ty taki maly i zaraz za Toba ogromna sciana wody... To nic, ze zlalo nas dokladnie i zaraz potem trzeba było sie troche podsuszyc:) Wiedzielismy, ze najlepsze widoki na zasadnicza sciane wodospadow i na Salto San Martin sa z wyspy o tej samej nazwie. Można tam sie dostac malym promem wliczonym w cene. No to naprzod! Ale pech chcial, ze w tym czasie był wysoki stan wody w wodospadach i promy nie plywaly. Straszna szkoda, ale może za to mielismy okazje widziec to zjawisko z autentycznie ogromna iloscia wody!:) Mimo wszystko troszke niepocieszeni wrocilismy mijajac Salto dos Hermanos w okolice jednej z knajpek, których w Parku jest sporo. Chcielismy zrobic przerwe na jedzenie, wysuszyc sie do konca i troche ochlonac... Rozlozylismy sie na murku, kurtki i spodnie do suszenia, termos z herbata, kanapki itd. Z wczesniejszych relacji wiedzielismy, ze trzeba uwazac na ostronosy, ktore potrafia wykrasc kanapki, ale nic nie zapowiadalo tym razem ich nalotu. Jednak nic bardziej zludnego!:) Ni stad ni z owad pojawilo sie ich nagle kilka, może kilkanascie!:) Ubaw był niesamowity. Ludzie nagle sie ozywili, każdy chcial robic im fotki, ostronosy podbiegaly do plecakow z jedzeniem, zagladaly do kubkow z napojami, biegaly pomiedzy nogami, zagladaly pod stoliki, nawet usilowaly zwinac caly plecak z prowiantem!:) Na posterunku był jeden z parkowych straznikow, ktory usilowal kijem przeganiac cale to towarzystwo, ale skutek jego pracy był dosc mizerny. Z jednej strony uciekaly i natychmiast pojawialy sie z drugiej:) Zdolalismy ochronic nasz dobytek sniadaniowy, dokonczylismy kanapki i spacerkiem ruszylismy w kierunku kolejki, ktora nas miala zabrac do Garganta del Diablo czyli Gardzieli Diabla. Nazwa budzila respekt, to ciekawe jak to mialo wygladac w naturze. Po kilkunastu minutach jazda kolejka (cos jak nasza Maltanka) dotarlismy do poczatku szlaku. Dlugimi pomostami przechodzilismy nad poteznymi rozlewiskami Rio Iguazu. Tutaj spokojne wody, ptaki, wysepki, moczary. Az sie nie chcialo wierzyc, ze kilka metrow dalej ta sama woda potrafi stworzyc takie widowiska. Spacer do Gardzieli bardzo sympatyczny. Pelno latajacych motyli. Mielismy wrazenie, ze sa one oswojone! No bo to nie jest tak calkiem normalne, ze wystawiasz palec, a motyl na nim siada idealnie pozujac do zdjecia, albo laduje na bucie a potem przechodzi na podstawiona reke...:)) Mielismy niezla frajde z tymi motylami! Inni zreszta tez sie co chwile zatrzymywali pstrykajac motylom fotki. Ale... Im blizej byliśmy gardzieli, tym wyrazniej czulismy obecnosc czegos niesamowitego. Czesc ludzi wracajacych ze szlaku totalnie mokra, wszyscy podekscytowani i wzmagajacy sie szum...
Tego dnia zwariowalismy po raz trzeci. Potezny uskok w ziemi. Ogromna, stroma i gleboka gardziel i wpadajace w nia setki ton wody jednoczesnie. Cos nieprawdopodobnego!! Już z pewnej odleglosci widac było, ze to, co jest przed nami jest czyms wyjatkowym. Ale kiedy tam podeszlismy i to calkiem blisko... Absolutnie fantastyczne doswiadczenie. Potezny huk, tony wody w powietrzu. A widok poteznej Garganta del Diablo imponujacy. Nazwa jak najbardziej adekwatna!:) Jedyny problem polegal na tym, ze pomost widokowy był naprawde blisko uskoku... Może po 10 sekundach mielismy wszystko dokladnie mokre, lacznie z bielizna, z plecaczkami i wszystkim co było wewnatrz... W akcie desperacji przelaczylismy aparat na tryb manualny, usrednilismy ustawienia i naprzod! Zdjecia robilismy w dwoch seriach po kilka sekund kazda, a i tak nikonik dostal po uszach... Cale szczescie wszystko jest OK. Zostal dokladnie wytarty i wysuszony i dziala dalej!:) Obojetnie co by sie dzilo, warto było podejsc tak blisko i poczuc te potege bezposrednio na sobie. Cudo...
Na stacji kolejki ponowne suszenie. Danusia biegala za motylami, zanim sie wysmarowalismi repelentem zdazyly już z naszych cial jakies latajace wampirki utoczyc ladnych kilka litrow krwi..., powrot do centrum parku. Ciagle mokrzy, drapajacy sie po swiezych ukaszeniach (trzymalo nas to kilka dni) rozlozylismy sie na laweczkach w pelnym sloncu. Danusia jednak stwierdzila, ze bez tukanow na fotkach z Parku nie wyjedzie. Dobra. Mi już nie chcialo sie nigdzie dreptac. Miałem dosc wrazen jak na jeden dzien...:)) Poza tym chcialem wysuszyc totalnie mokre buty, z których przed momentem wylalem wode... Poszla wiec sama na krotki spacer Sendero Macuco. Wrocila po 2 godzinach z usmiechem na twarzy! Pelen sukces! Udalo sie wypatrzyc skaczace w gestwinach lasu malpy, ale przede wszystkim dwa dorodne tukany z ich poteznymi, pomaranczowymi dziobami!:)
Park niesamowity...
Potem już gorki. Powrot do hostelu, kolacja, wstepne pakowanie. Musielismy sie dobrze wyspac, bo od rana nastepnego dnia czekal nas bardzo ciezki, wrecz morderczy maraton...