Wszystkie znaki na niebie i w Internecie wskazywały na to, że ma być dziś piękny dzień. Wstajemy więc nieco wcześniej niż zwykle i spotykamy się na śniadaniu o 8 rano.
Mamy dziś nadzieję na wycieczkę w góry.
Pierwszym przystankiem po drodze jest Hamnoy, czyli pocztówkowa wioska ze słynnym mostem, niesamowitymi górami i chatkami rybackimi. Ogromne stelaże do suszenia dorszy o tej porze roku są prawie puste, jeśli nie liczyć zwisających zeń głów... Ciekawe dlaczego one zostają? Czy mają stanowić swoistą ozdobę i atrakcję dla turystów, czy ma to jakiś inny cel? Podobno wiosną niezły unosi się smrodek z tych suszarek, ale głowy prawie całkowicie wyzbyły się już zapachu. Dorsze wiosną wystawione są na wiatr i wodę morską, w ten sposób mięso ryb konserwuje się w naturalny sposób i zachowuje wartości odżywcze. Słynnego sztokfisza (czyli właśnie suszonego dorsza) można zakupić w supermarkecie. Jest to dość drogi przysmak, ale koniecznie trzeba spróbować! Suszona ryba jest twarda i trzeba ją dość długo mielić w buzi, żeby połknąć, ale w smaku nie jest to najgorsze ;-) Mimo tego, że stelaże są o tej porze roku zwykle puste, to ich ilość wszędzie na Lofotach pobudza wyobraźnię, jak wielkie muszą być tutaj połowy!
Teraz pora na wspinaczkę na Reinebringen, o wysokości „zaledwie” 448m n.p.m. Na szczyt prowadzi 1566 schodów, a z góry ma rozpościerać się najbardziej klasyczna panorama na całych Lofotach. Był to nasz numer 1, jeśli chodzi o trekkingi, więc ruszamy! Pogoda jest ładna, choć nie bezchmurna, więc z lekka obawiamy się, co zastaniemy na górze. Stajemy na bezpłatnym parkingu za mostem, skąd musimy jeszcze trochę podreptać do podnóża góry, wzdłuż drogi. Widzimy z daleka, jak na szczyt wspina się cała masa ludków. No to zaczynamy: 1, 2, 3, 4.... Schody, wybudowane przez nepalskich Szerpów całkiem niedawno, są zaskakująco strome i wysokie. Wszyscy podchodzący dyszą jak stare lokomotywy... My nie jesteśmy lepsi i mozolnie pniemy się pod górkę. Cały czas kołacze mi się po głowie: „Mam nadzieję, że warto się tak męczyć i że będzie tam coś widać...”. Schody co jakiś czas mają numerki, ale im wyżej tym rzadziej. Fajnie jest wiedzieć, ile tych zabójczych stopni jeszcze zostało. Włażę pierwsza z naszej ekipy i aż szczęka mi opada... Wow! To jest właśnie kwintesencja Lofotów!!! Wiem, że punkt widokowy, na którym stoję nie jest jeszcze właściwym szczytem, zaczynam trochę podchodzić wyżej, ale grunt pod nogami robi się mało ciekawy, na błotku można nieźle zjechać. Poza tym słyszę, jak ktoś mówi, że widok niewiele się dalej zmienia i wyżej kłębią się chmury... Zawracam. Reszta ekipy już podziwia kapitalny krajobraz.
Schodzi się już o wiele łatwiej i z jakąś taką satysfakcją patrzy się na tych wszystkich, co zmierzają w przeciwnym kierunku. Co jakiś czas dodaję im otuchy, że widok z góry wart jest każdej kropli potu :-)
Wracamy do auta i po solidnej porcji kanapek z parówkami (to tutaj danie narodowe!) i herbaty, jedziemy klepnąć tablicę najkrótszej miejscowości na świecie: Å.
(w tym samym roku wiosną odwiedziliśmy walijskie miasteczko o najdłuższej nazwie:
Llanfairpwll-gwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch).
Sama się sobie dziwię, ale mam jeszcze ochotę trochę połazić po okolicznym wzgórzu i spojrzeć na miejscowość z góry.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w Reine, gdzie podziwiamy kolejne malownicze rorbu, suszarnie, zatoczki i góry. Warto się w tych uliczkach na chwilę pogubić. Bardzo przyjemna mała miejscowość.
To jest fajne, zwiedzając północną Norwegie w czasie dnia polarnego, że nie trzeba się martwić, że gdzieś na szlaku zastanie nas ciemność...