W Porto lądujemy wieczorem. Taksówką podjeżdżamy pod zamówiony wcześniej na booking.com nocleg (Porto Perto apartments). Mijamy pięknie oświetlony plac, po czym auto wjeżdża w wąskie uliczki Starego Miasta. Nie podjeżdża pod samo mieszkanie, bo się nie da raczej… Kocimi łbami podchodzimy dość ostro pod górkę. To tu! Już wiemy, że to miasto nas zachwyci. Nasze lokum to w sumie parter i piwnica w bardzo starej kamienicy. Wystrój nowoczesny i z klimatem, niestety tylko zaduch wilgotnych podziemi uderza od samego wejścia. W części sypialnianej (tej podziemnej z mikro okienkiem w grubym na metr albo i więcej murze) włączamy klimę, a na parterze otwieramy okna. Chwilę później siedzimy już na balkonie knajpki obok, pałaszując typowo portugalskie bacalhau com natas (zapiekany dorsz z ziemniakami w sosie beszamelowym) i popijając pierwsze porto!
Na zwiedzanie miasta mamy 2 i pół dnia. To tak akurat, żeby zobaczyć to, co najciekawsze.
Oczywiście zachwycamy się kościołami z niebieskimi azulejos (najpiękniejszy Capela da Almas i Igreja do Carmo), no i wnętrzem Dworca Kolejowego Bento.
Wchodzimy tez do paru innych kościołów, z czego najciekawszy jest bogato złocony kościół Św. Franciszka.
Oczywiście zagłębiamy się w klimatyczne uliczki Ribeiry, czyli starej portowej dzielnicy nad rzeką Douro. Kwiaty, wizerunki świętych i pranie na balkonach.
Dla widoków wdrapujemy się na wieżę Clerigos (gdzie prawie dusimy się w maseczkach), fundujemy sobie też przejażdżkę kolejką linową nad Vila Nova da Gaia (czyli w sumie osobnego miasta po drugiej stronie rzeki, gdzie znajdują się piwnice ze słynnym porto). Najlepszy widok według nas roztaczał się jednak spod kościoła Mosteiro da Serra do Pilar na wzgórzu, po stronie Vila Nova de Gaia, zaraz po przekroczeniu rzeki słynnym mostem Luis I (nazwa na cześć króla Ludwika I) w lewo. Widać stamtąd jak na dłoni rzeczony most (zaprojektowany przez Eiffela), rzekę z uroczymi tradycyjnymi łodziami i oba jej brzegi, czyli Porto i Vila Nova de Gaia.
Darujemy sobie wejście do Księgarni Lello (tej, która zainspirowała J.K.Rowling do napisania Harrego Pottera). Gigantyczna kolejka i wcześniejsze zapisy skutecznie wybiły nam ten pomysł z głowy.
Rzecz jasna wizyta w Porto nie byłaby pełna bez zwiedzenia choć jednej winnej piwnicy. Jeszcze planując wyjazd zdecydowaliśmy się na chyba najsłynniejsze piwnice Ferreira. Nie zawiedliśmy się! Ciekawa historia, niepowtarzalny zapach beczek i degustacja… mniam. Na minus jedynie… maseczki przez całe zwiedzanie, oprócz degustacji. Zanim jednak weszliśmy do Ferreiry, zajrzeliśmy też do Quevedo Wine House, bo kupując bilety na kolejkę linową, dostaliśmy darmowe wejście na muzykę na żywo i mały kieliszek ichniejszego wina. Miejsce też zdecydowanie godne polecenia, a droższa wersja degustacji (którą dodatkowo wykupiliśmy) zachwyciła nas jeszcze bardziej, niż porto z Ferreiry. Piwnic z porto w Vila Nova de Gaia jest tak dużo, że można by pewnie z tydzień chodzić od jednej do drugiej…
Z tymi maseczkami to w ogóle jakieś przegięcie było… (nawiasem mówiąc tydzień później zniesiono tam nakaz noszenia ich w miejscach publicznych!). Wszelkie środki transportu, kościoły, muzea, sklepy… Niby powinniśmy się do tego przyzwyczaić, bo w UK jest podobny nakaz, ale jednak ten brak swobody oddychania na wakacjach bardzo nas denerwował, tym bardziej, że klimat gorący i wilgotny (nawet nam padało kilka razy). Wszelkie próby spuszczania maski poniżej nosa, kończyły się natychmiastową reprymendą… Ech. Nawet w Ogrodach Pałacu Kryształowego (które nawiasem mówiąc nieco nas zawiodły, bo duża ich część była wyłączona ze zwiedzania przez jakieś remonty) był nakaz noszenia maseczek! Na świeżym powietrzu! Tu już nie daliśmy się zwariować…
To właśnie we wspomnianych wyżej ogrodach Tomek pożarł, prawdziwy według niego hit kulinarny Porto, czyli „franczeskę” (Francesinha). To pływająca w sosie piwnym kanapka z wszelkiego rodzaju mięsiwem i z serem. Milion kalorii. Ponoć pyyycha.
Ja wolę słynne budyniowe babeczki pasteis de nata, które jedliśmy na śniadania, wraz z pyszną kawą, w jednej z licznych cukierni.
W dzień wylotu na Maderę, oddaliśmy bagaże w przechowalni metra i tymże udaliśmy się nad morze, a konkretnie do Matosinhos – portowego miasteczka na północ od Porto. Pomoczyliśmy stopy, poobserwowaliśmy licznych surferów i przeszliśmy się brzegiem morza w towarzystwie niezliczonych skrzeczących mew. Potem obowiązkowo rybka w jednej z wielu podobnych do siebie restauracyjek. Palce lizać!
Porto ogólnie bardzo nam się podobało. Miało „duszę”, czego według nas brakowało Lizbonie (nawet tramwaje maja fajniejsze ;-)). Mimo wszechobecnych remontów i nienajlepszej pogody, pobyt w tym mieście to sama przyjemność (no, poza maseczkami…).