Po covidowym roku przerwy, kiedy to nasze wakacje spędziliśmy w Szkocji, zamiast w USA, już nie chcieliśmy dłużej czekać z wyjazdem! Do Stanów polecimy, kiedy cały ten bałagan pandemiczny się skończy (oby szybko!). Przerażały nas te ograniczenia w wejściach do parków itp. i ryzyko kolejnej fali…
Padło na Portugalię, bo to jednak Europa i łatwiej wszystko ogarnąć. Wprawdzie już w tym kraju byliśmy, ale nigdy jeszcze w Porto i na Maderze.
Mimo szczepień, nie uniknęliśmy testowania się przed wylotem do Portugalii, przed wylotem do UK i po powrocie do UK…
Jako że mieszkamy na wyspie, wszystko jest bardziej skomplikowane. Firmy wysyłające testy nie dostarczały pakietów na Arran, więc jedyną naszą opcją było zrobienie testów na lotnisku. Lecieliśmy wprawdzie z Edynburga, ale musieliśmy zrobić testy na lotnisku w Glasgow, bo w Edi już nie było odpowiadających nam terminów…
Rano prom, potem pociąg, taxi i na lotnisko. Testy antygenowe szybko i sprawnie, jeśli nie liczyć nadgorliwej pani w kitlu, która włożyła mi patyczek do nosa boleśnie głęboko… Brr. Tomek powiedział, że pracuje w szkole i testuje się 2 razy w tygodniu i owa pani zgodziła się, żeby sam sobie zrobił test. Fuksiarz.
Teraz już tylko taxi na dworzec autobusowy i busem na lotnisko w Edi.
Jesteśmy dużo za wcześnie, a że świeci słoneczko, to nikt nas nie namówi na siedzenie w maseczkach w lotniskowej poczekalni. Rozkładamy się na trawie i czekamy.
Papiery, których jest cała teczka, sprawdzane są dość skrupulatnie i bez przeszkód wsiadamy na pokład samolotu do Porto.
Witaj Przygodo!