Chyba już podczas naszego wypadu na Krk, dogadaliśmy się z Agą i jej chłopakiem, że fajnie nam się razem podróżuje i że będziemy próbować dotrzeć stopem na samo południe Chorwacji: do Dubrovnika. To miasto, które działało na nas jak magnes, było głównym celem. Po drodze mieliśmy plan zatrzymywać się w najciekawszych miejscach, ale tu byliśmy w miarę elastyczni.
Z wcześniejszych rozmów wiedzieliśmy, że reszta ekipy chce po porostu wypocząć i nie ma ochoty na dalsze autostopowanie.
Tak też się stało. Pożegnaliśmy się, przytaszczyliśmy garby i wyszliśmy na drogę wylotową na południe. Chcieliśmy trzymać się cały czas wybrzeża. Według naszego przewodnika, pierwszą ciekawą miejscowością na trasie był Zadar, oddalony nieco ponad 200km od Kraljevicy. Rozdzieliliśmy się na 2 pary i wystawiliśmy kciuki.
Wczesnym popołudniem byliśmy na miejscu!
Samo miasto było ładne, ale nie zrobiło na nas szczególnego wrażenia. Pochodziliśmy po zabytkowym centrum, obejrzeliśmy przedromański Kościół św. Donata z IX wieku i Katedrę Św. Anastazji (XII-XII w.) Chyba w tym upale nie mieliśmy za bardzo nastroju na zwiedzanie. Poszliśmy się wykąpać. Przespaliśmy się gdzieś w pobliżu na dziko i… bardzo nam się to spodobało.
To, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, to nastawienie do nas, jako do zagranicznych turystów. Kiedy w końcu zdarzyło nam się usiąść w przyzwoitej restauracji (w odróżnieniu od wcześniejszego podjadania chińskich zupek i kanapek), byliśmy zaszokowani obsługą, wystrojem i cenami. Bielutki obrus, pyszne jedzenie i kelner rozpływający się z radości, że wracają do nich turyści. Czuliśmy się, jak jacyś celebryci. I za to wszystko zapłaciliśmy jakieś grosze! Od znajomych, którzy wrócili do Chorwacji po kilku latach, w czasach turystycznego boomu wiem, że ceny podskoczyły wraz z najazdem turystów diametralnie…