Mkniemy (no, może to nie jest właściwe słowo, bo zbytnich prędkości na tutejszych drogach nie osiągniemy...) na południe. Naszym pierwszym celem jest Marsakxlokk, wieś rybacka, słynąca z kolorowych łodzi. Pierwsze wrażenie nie jest najlepsze. Łódki wprawdzie są, ale nie spodziewaliśmy się wielkich zabudowań portowych w tle. Wioska leży naprzeciwko głównego portu przeładunkowego Malty. Przez to całość traci na uroku, ale same łódki są przepiękne! Nazywają się luzzu i są to tradycyjne, maltańskie, drewniane łodzie rybackie. Ich historia sięga czasów starożytnych. Słyną z jaskrawych barw, pomalowane są na żółto, czerwono, zielono i niebiesko. Na burcie wymalowane są oczy boga Ozyrysa, który ma chronić właścicieli łódek przed wypadkami na morzu.
Głód zaczyna nam już poważnie doskwierać, więc najpierw restauracyjka. Niedroga, ze stolikami nad samym morzem. Postanawiamy spróbować słynnego maltańskiego królika, poza tym zamawiamy też ryby. Te drugie są wyśmienite, ale królik niestety smakuje jak noga starego kurczaka z twardym mięsem... Pewnie po prostu źle trafiliśmy. Po szklance chłodnego piwa marki Cisk (jasny lager), czas na bliższe poznanie wybrzeża i łódek.
Oczy Ozyrysa nie od razu rzucają nam się w oczy. Chyba dlatego, że spodziewaliśmy się, że będą większe. Ale jak już wypatrzyliśmy pierwszą parę, to widzimy je wszędzie! Łódeczek jest całe mnóstwo, przyjemnie jest też podpatrzeć krzątających się to tu to tam rybaków. Mamy tez okazję obserwować wodowanie jednej łupiny w kilku chłopa.