Montanas del Fuego, czyli Góry Ognia, to skupisko wulkanów, gdzie utworzono Park Narodowy (Parque National de Timanfaya). Po serii wybuchów w latach 1730-1736, kiedy to codziennie (!) z około 300 kraterów wypływało ok. 48mln sześciennych lawy, powstało morze lawy. Do dziś kilka centymetrów pod ziemią temperatura skał ma 100 stopni, a na głębokości 10 metrów dochodzi do 600! Z tego też względu nie można samodzielnie zwiedzać parku, ani pieszo ani samochodem. Jedyną opcją zwiedzania są wycieczki autokarem. Z centrum-restauracji Punta del Diablo regularnie wyjeżdżają zapełnione autobusy. Słyszeliśmy, że warto być tu rano i tak też zrobiliśmy. Nie mieliśmy problemów z zaparkowaniem auta ani też nie czekaliśmy w koszmarnych kolejkach na wjazd na parking (czego byliśmy świadkiem przy wyjeździe!). Podczas wycieczki przewodnik opowiada o parku i w najciekawszych miejscach kierowca zatrzymuje się, żeby każdy mógł sobie strzelić fotkę. Powiedzmy, że nie jest to nasza ulubiona forma zwiedzania, ale musimy przyznać, że całość była zorganizowana sprawnie, a księżycowy krajobraz wulkaniczny wcale nie taki nudny, jakby można było przypuszczać! To już nasza kolejna wulkaniczna sceneria w życiu, którą dane jest nam oglądać, ale wciąż nam się podoba :-)
Na koniec, już w bazie, można zobaczyć jak woda wlana do szczeliny w ziemi wybucha jako gejzer albo popatrzeć jak to na gigantycznym grillu, ogrzewanym żarem z wnętrza Ziemi, smażą się mięsiwa, podawane chwilę później głodnym turystom.
W okolicy, już poza ścisłym parkiem, organizowane są też wycieczki na wielbłądach, no ale tą atrakcję sobie już darowaliśmy. Jedno wielbłądzie safari w Indiach nam wystarczy.