Na miejsce dotarliśmy koło południa. Troszkę pobłądziliśmy w gąszczu wąskich i krętych uliczek starego miasta, ale po kilkunastu minutach byliśmy w Casa a Sul Guesthouse. Miejsce kapitalne! Doskonała lokalizacja, wielojęzyczna obsługa, spokojna okolica, 5 min do ścisłego centrum, czyste pokoje, cisza w środku, wyposażona kuchnia, codziennie na śniadanie wciąż ciepły jeszcze chleb i rogaliki, tarasik na dachu... Co więcej??:)
Samo miasteczko też urocze! Brukowane uliczki, milion knajpek i knajpeczek, sklepów i sklepików, grajkowie na skwerach i placykach, promenada ze straganami... ale to wszystko jakieś takie nawet bardzo przyjemne, bez tego całego hałasu i rozgardiaszu, który zazwyczaj takim miejscom towarzyszy... Może to dlatego, że dotarliśmy do Lagos na początku października, a więc już po oficjalnym sezonie. Zdecydowanie spokojniej i trochę taniej, a wciąż wszystko dostępne.
Ale miasteczko miasteczkiem....
Widzieliśmy już w życiu kilka różnych plaży w kilku różnych miejscach. No ale te urocze maleństwa, starannie ukryte w skalnych klifach, z miłym w dotyku piaskiem i falami rozbijającymi się o dziesiątki strzelistych wysepek....Cudo! Nie spodziewaliśmy się aż tak pięknych widoków! Nie muszę dodawać, że codziennie korzystaliśmy z tych dobrodziejstw Natury!:)
A wieczorami... hmmm... restauracyjki z grillowanymi szprotkami, stekami z tuńczyka, aromatycznymi krewetkami, gumowymi ośmiornicami (to dla Danki...), świeżymi warzywami, pysznym chlebem, oliwkami, słodkimi winami porto i madera, domowymi sangriami... Czasami żałowałem, że nie mam kilku żołądków, żeby móc wszystkiego skosztować...:)
Czyli, jednym słowem... a właściwie trzema: Wakacje pełną gębą!!!!:))) Wreszcie!!:))