Zaczęło się dwa lata temu. Byliśmy w trakcie naszej podróży dookoła świata. Rzecz jasna, na bieżąco opisywaliśmy w Geoblogu nasze wrażenia! I – oprócz wielu innych, za które ustawicznie dziękujemy – pojawiały się bardzo sympatyczne komentarze od tajemniczego Mario z Rzymu... Po jakimś czasie zaczęła dopisywać się też równie tajemnicza Ania... No dobra. Ludzi wcale nie znaliśmy, nie mieliśmy bladego pojęcia co to za jedni, a do tego z Rzymu, w którym nigdy wcześniej nie byliśmy... Ale co tam! Ważne, że maile były milutkie!:) No i Mario z Anią zaczęli nam już tak stałe kibicować w tej podróży i byli jednymi z pierwszych, który nam pomogli w krytycznym momencie.
Kiedy nasza wielka przygoda dobiegła końca i trzeba było zmierzyć się szarą, codzienną rzeczywistością kontakt z nimi wcale się nie urwał. Wręcz przeciwne!:)
Od maila do maila padła propozycja podjęcia współpracy w branży turystycznej. Wiązało się to oczywiście z koniecznością przyjazdu do Rzymu, poznania się osobiście i załatwieniu wszelkich formalności i szczegółów technicznych.
I pojawiliśmy się w Rzymie!:)
Zawsze chcieliśmy to miasto zobaczyć. No bo to jednak kawał naszej europejskiej historii i to tak zwyczajnie głupio, że jeszcze tego wszystkiego nie widzieliśmy. Podekscytowani więc byliśmy solidnie. Oprócz pięknego miasta, fantastycznych zabytków i magicznego klimatu, mieliśmy w końcu poznać naszych nowych przyjaciół i do tego pogadać o pracy. Więc nic – tylko jechać!!
Ale to nie było takie proste... Chcieliśmy pojechać tylko na 4 dni. Raz, że nie mieliśmy ani grosza, a i też nie chcieliśmy ich za bardzo naciągać. Jednak zapewnienie spania, jedzenia i transportu też parę groszy kosztuje. Kupiliśmy odpowiednio wcześnie bilety, w dzień wyjazdu pojechaliśmy na lotnisko, zostawiliśmy naszą biedną, samotną „Szkaradunię” (Daihatsu Charade rocznik późna jesień’45) na bocznej uliczce i podreptaliśmy z bagażem podręcznym do hali odlotów. Wpierw nie było nic wiadomo. Potem, że nie ma jeszcze samolotu, którym mieliśmy lecieć do Rzymu. Potem, że ten właśnie samolot wylądował we Wrocławiu, a nie w Poznaniu, bo mgła za duża była... Potem, że będziemy mieli 2 godziny spóźnienia. A potem, że wcale nie polecimy... Wśród pasażerów oczywiście panika. Gorączkowe szukanie jakiejś informacji, atakowanie punktów sprzedaży biletów, zmiany terminów itd... My mieliśmy akurat komfortową sytuację, bo wystarczyło wyjść z lotniska, wsiąść do Szkarady i pojechać do domu. Ale ci wszyscy, którzy mieli pracę albo połączenia kombinowane albo wracali do domu...Kiepsko.
Ale trudno. Daliśmy znać do Rzymu, że aby się spotkać, to niestety musimy jeszcze trochę poczekać... Przebukowanie biletów też nie było sprawą prostą. Na stronach internetowych oblężenie i serwery nie dawały rady, więc pozostawała tylko opcja dzwonienia do centrum obsługi klienta za 3,66zł za minutę... Ale udało się ustalić nową datę, zmieniłem urlop i polecieliśmy. Ale teraz już na bite 8 dni!!:)